Jak to jest wrócić do sportu po 8 latach przerwy? Dlaczego odmówił udziału w “Tańcu z Gwiazdami”? Ile znaczy dla niego miasto rodzinne Dębica? Doświadczony i utytułowany karateka Tomasz Puzon opowiedział o kulisach wracania do sportu po czterdziestce, pracy w mediach i roli, jaką odgrywa Dębica.
Dlaczego wrócił pan do sportu?
Miałem osiem lat przerwy w karierze sportowej, ale ciągle zajmowałem się różnymi pracami medialnymi, projektami sportowymi takimi jak „Celebrity Splash” czy „Wipeout”. Prowadziłem też programy w telewizji, np. „Zakład? Zakład!” w TVN Turbo, więc moje życie stricte sportowe zmieniło się w trochę bardziej medialne. Wtedy nie mogłem ćwiczyć tak mocno, jak wymaga tego karate. Jednak po tylu latach bardzo ciągnęło wilka do lasu i pod namową moich starych kolegów wróciłem do treningów. Byłem na Mistrzostwach Stanów Zjednoczonych, ale w roli sekundanta, nie zawodnika. Walczył tam mój przyjaciel i wtedy to wszystko odżyło. Spotkałem wszystkich starych mistrzów. Organizatorzy, którzy mnie zobaczyli, zaproponowali mi walkę w Columbus na „Arnold Classic” i to było dla mnie wielkie wyróżnienie. To kilkudniowe wydarzenie, głównie kulturystyczne. Pierwszy raz znalazło się tam karate. Dostałem propozycję walki o pas, a takich propozycji się nie odrzuca. Miałem dość krótki czas na przygotowania, ale stwierdziłem, że sprawdzę sam siebie. W taki sposób wróciłem do sportu i niemal z marszu pojechałem na obóz do Wysowej Zdrój.
Wiek i kondycja ciała stanowiły problem?
Przygotowania do tej walki były dla mnie – jako czterdziestolatka – niezwykle ciężkie i bardzo wymagające. Jeśli ostatni raz na macie byłem osiem lat temu, to było to wyzwanie. Początkowo moje ciało bardzo opierało się treningom. Człowiek miał w głowie tego młodego i ambitnego sportowca, jednak fizycznie nie byłem już tak sprawny. Musiałem od nowa przebudować swoje podejście do sportu. Przede wszystkim walczyłem zawsze w kategorii do 80 kg, a nagle miałem ponad 90 kg. Nie było już tak łatwo zbić tej wagi i zmieniłem kategorię na 85 kg. Na treningi wróciłem jako mały miś, więc nie obyło się bez bólu. Wszystko też musiałem przebudować w głowie, ponieważ nie mogłem trenować tak często. Zacząłem poświęcać więcej czasu na regenerację, znacznie zmieniłem suplementację.
Jak to przełożyło się na walkę na Columbus?
W tamtej walce postawiłem zdecydowanie na kondycję. Wiedziałem jedno – jeśli nadal potrafię walczyć, to muszę z moim przeciwnikiem wytrzymać kondycyjnie. Jego tężyzna i dynamika były zdecydowanie większe, więc skupiłem się na blokowaniu ciosów. Z mojej strony była to dużo bardziej techniczna walka, kompletnie inna niż w dawnych czasach, gdy często szedłem w wymianę. Cel był jeden – wytrzymać trzy rundy i w końcówce zdominować przeciwnika. Nie było innego sposobu, by wygrać, dlatego przygotowania były pod takim kątem. Najbardziej pamiętam bieganie w śniegu pod górę, warunki były niesamowite. Była nawet sytuacja, jak uciekała przed nami sarna. Udało się przygotować dzięki mojemu trenerowi z Zielonki. Dodatkowo przed samą walką zmienili mi przeciwnika. Pierwotny rywal był w wieku zbliżonym do mnie, lecz później dostałem młodego, 29-letniego oponenta. On jest chyba policjantem lub żołnierzem. Bardzo mocny zawodnik, w szczycie swojej formy. Jednak taktyka okazała się skuteczna. Dla mnie sukcesem był fakt, że po tylu latach przerwy nawiązałem walkę z o wiele młodszym rywalem. To też spowodowało, że nie poprzestałem na tej jednej walce.
Powrót obył się bez komplikacji?
Starsi zawodnicy często wracają do sportu, nawet w wieku 45 lat. Ja stwierdziłem, że przy dozie szczęścia też spróbuję. Nie udało mi się jednak uniknąć urazu. Pojechaliśmy na Mistrzostwa Europy, reprezentowałem wówczas Dębicki Klub Kyokushin. Niestety w pierwszej walce, mimo że ją wygrałem, zerwałem mięsień nadgrzebieniowy. Bardzo poważna kontuzja. Zabieg wykluczyłby mnie na ponad rok z uprawiania sportu. Jednak spotkałem wybitnych specjalistów, którzy pomogli mi wrócić do treningów bez operacji. Operacja oznaczałaby dla mnie definitywny koniec ze sportem. Jednak przez ponad 3 następne miesiące codziennie rano robiłem kilkugodzinną rehabilitację. Ta praca przyniosła efekty, dzięki czemu nadal mogę trenować i startować w zawodach.
Po takiej przerwie pojawiły się nowe cele na horyzoncie?
Już od dawna planowałem swój wyjazd do Japonii na Mistrzostwa Świata. Po to wróciłem do sportu. Mam chęci i motywację, staram się trenować tak, jakbym miał na nich wystąpić za tydzień. Dbam o siebie, by nie doznać żadnej kontuzji, ale życie przynosi same niespodzianki. Niestety od dwóch lat mistrzostwa są wyłączone, a odbywają się najczęściej w grudniu. Rok temu odwołali z powodu pandemii, w tym też się nie odbędą z powodu Igrzysk. Planem zastępczym były np. Mistrzostwa Europy w Warnie, lecz z tego też nic nie wypaliło, ponieważ na dwa tygodnie przed odwołali cały turniej. Wziąłem wtedy na szybko turniej makroregionu, czyli Mistrzostwa Polski Wschodniej.
Który z pojedynków po takiej przerwie zapadł najbardziej w pamięć?
Najbardziej prestiżowa walka, którą pamiętam po powrocie do sportu to były trzy bardzo wymagające rundy z Hassanem Joumaą, aktualnym Mistrzem Stanów Zjednoczonych w mojej kategorii. To była bardzo wyjątkowa gala w Atlantic City, w kasynie, zostałem zaproszony do walki z młodym przeciwnikiem. To starcie skończyło się dwoma flagami białymi i dwoma czerwonymi. Ja w wieku 44 lat, on w wieku chyba 30. Uważam, tak jak wielu ekspertów, że tamtą walkę wygrałem. Sędzia główny pokazał jednak, że to mój oponent zwyciężył i nie mam z tym problemu. Wskazał na młodszego i perspektywicznego zawodnika. Dla mnie to, że zdołałem przetrwać i doprowadzić do remisu było czymś niesamowitym. Wszyscy myśleli, że stary mistrz dostanie łomot. Myślę, że mentalnie i psychicznie wygrałem dla samego siebie.
Taki turniej na pewno nie obył się bez głośnych nazwisk.
W Atlancie było mnóstwo znanych postaci, np. Cynthia Rothrock, teraz mniej znana, ale kiedyś była nazywana Lady Dragon. To była żeńska odmiana Chucka Norrisa. Był tam również Michel J White, ale również ojciec słynnego Mayweathera. Don The Dragon Wilson dawał mi rady jeszcze w czasie rozgrzewki. To byli ludzie, których żyjąc w Dębicy, oglądałem na kasetach VHS, na plakatach.
Właśnie jak to jest, że Pan ciągle wygrywa? Jest Pan mistrzem Polski sprzed roku, nie było obaw przed makroregionem, który ten tytuł mógł zdyskredytować?
Będąc już mistrzem Polski w tej kategorii, podjąłem dość duże ryzyko biorąc udział w tym turnieju. Jak przegrasz makroregion, to możesz stracić tytuł mistrza kraju. Jednak ja bardziej sprawdzałem sam siebie. To, w jakiej formie jest moje ciało, czy moja psychika podczas turnieju odpowiednio działa. Oczywiście, że mogę sparować na treningach, jednak to jest turniej i to są zupełnie inne odczucia. Udało mi się wygrać i zeszło ze mnie całe to ciśnienie. Muszę przyznać, że walki miałem mocniejsze niż na Mistrzostwach Polski. Warto pamiętać, że nigdy nie udało mi się wygrać Mistrzostwa Polski Południowej. Jeszcze przed wyjazdem do Stanów, kiedy na południu mieliśmy dwóch, trzech mistrzów Polski było bardzo ciężko wygrać, nieraz ciężej, niż wygrać walki na mistrzostwach kraju. Ja nawet nie myślałem walczyć na zeszłorocznych Mistrzostwach Polski. Jednak odwołali wyjazd do Japonii, więc szukałem czegoś, co było najbliżej. Nigdy nie miałem takiego tytułu i podjąłem wyzwanie. Nie ukrywam, było to dla mnie niesamowite doznanie. To mistrzostwo mnie tak bardzo ucieszyło, opanowała mnie taka euforia, że nie jestem w stanie tego opisać. Dla mnie to było kosmiczne wydarzenie, ponieważ w Polsce jest bardzo wysoki poziom karate. Chyba było to większe przeżycie niż zdobycie Mistrzostwa Stanów Zjednoczonych.
Właśnie o wyjazd do USA chciałbym spytać. Jak wielki wpływ miał na rozwój kariery?
Dla mnie to był przełomowy moment. Tam poznałem Marka Kossowskiego, z którym przebudowaliśmy całkowicie nasze treningi. Później dojechał mój aktualny trener, który jest co prawda młodszy ode mnie, ale to wybitny specjalista lubujący się w trenowaniu karate. Każdy dzień wyglądał inaczej, w jeden dzień sauna, potem crossfit, siłownia, oczywiście dni sparingowe. W tamtym czasie robiłem po dwie, trzy sesje w ciągu dnia. Podjąłem decyzję, że zajmę się tym na sto procent i postawiłem wszystko na jedną kartę. Przez parę lat zajmowałem miejsca poza podium i musiałem poznać tamte warunki. Czasem, gdy walczyłem w półfinale z Amerykaninem, to było wiadome, że mury hali będą mu pomagać. Mam na myśli sędziów. Nieraz mi się takie coś zdarzyło, ale jeśli turniej był w sobotę, to w poniedziałek rano trenowałem już na turniej za rok. Oczywiście wtedy też uczyłem się języka, pracowałem. Karate nie jest taką dyscypliną, z której można się spokojnie utrzymywać. Każdy ma swój biznes lub pracuje.
A czym Pan aktualnie się zajmuje?
Aktualnie prowadzę swoje interesy ze Stanami Zjednoczonymi. Utrzymuje się głównie z interesów prowadzonych za oceanem. Na tej zasadzie działam, mieszkając tutaj w Polsce, ale również w USA. Rozwijam również swoją akcję charytatywną, niestety często nie ma na tyle czasu, by wszystko realizować. Jeśli są jakieś ciekawe propozycje w Polsce, to zawsze jestem chętny. Miałem ofertę, by wystąpić w Ninja Warriors Polska. Jednak miałem się stawić na eliminacje do programu w piątek, a w sobotę miałem Mistrzostwa Europy. Poprosiłem o zmianę terminu, udało się, lecz na zawodach zerwałem sobie mięsień nadgrzebieniowy i nic z tego nie wyszło. Jednak teraz też bardziej skupiam się na sporcie, by pociągnąć karierę jak najdłużej.
Częścią Pana zajęć, jak Pan wspominał, była praca medialna, lecz czy to nie zmieniło postrzegania Tomasza Puzona jako karateki, na celebrytę?
To mój stary problem, który zaczął występować, gdy rozpocząłem moją przygodę w mediach. Nawet w środowisku karate zacząłem słyszeć, że jestem już jedynie celebrytą. Ostatnio, jak przyjechałem na Mistrzostwa Polski, to jedna z moich koleżanek pytała, co ja tu robię i czy nie powinienem być w telewizji. Nie mogła uwierzyć, że przyjechałem walczyć. Były takie sytuacje, które od razu dementowałem, bo zawsze czułem i nadal czuję się sportowcem. Przykładem tego jest mój powrót do uprawiania sportu po tylu latach. Jednak przez moment było bardzo głośno, gdy pokazywałem się na tzw. ściankach. Często nazywali mnie celebrytą, a kompletnie to do mnie nie pasuje. Jest wielu celebrytów sportowców w Polsce, lecz nie zaliczyłbym do nich siebie. Nie każdy potrafiłby zrezygnować z angażu w programie telewizyjnym na rzecz zawodów, które są mniej opłacalne finansowo.
Czyli Panu zdarzyło się odmówić telewizji
Miałem propozycje od dużych stacji, które konfliktowały mi z terminami zawodów. Oni oczekiwali, że w danym okresie będę na nagrywkach, a ja nie mogłem z powodów sportowych. Było to dla nich duże zdziwienie. Odmówiłem dla przykładu udziału w “Tańcu z Gwiazdami”, ponieważ telewizja nie zgodziła się wówczas na mój wyjazd na obronę tytułu w 2011 roku, bo to było dla nich ryzykowne. Ostatecznie zrezygnowałem, co było dla nich sporym szokiem.
A jak często wraca Pan do Dębicy? Czy ludzie o Panu pamiętają?
Ja dosyć często jestem w Dębicy, oczywiście nie tak często jakbym tego chciał, ponieważ mam tutaj rodzinę i najbliższych. Na tyle, co mogę, to zawsze staram się pojawić w Dębicy. Nie wiem, czy ludzie mnie na tyle pamiętają, ale liczę, że moje nazwisko jest jeszcze w pewien sposób pamiętane. Ja też oczywiście nie wyglądam już tak jak za młodu, kiedy biegałem po tamtych lasach. Jak zawsze czułem się Polakiem. Mimo że nawet walczyłem dla Stanów Zjednoczonych, to w sercu zawsze miałem Polskę, a najbardziej Dębicę.
Poziom sportowy w Dębicy to coś, czym można się pochwalić?
Ja widzę, że sport bardzo mocno się tam rozwinął. Dużo nowych dyscyplin, które się pojawiły. Według mnie Dębica mocno odżyła sportowo. My zawsze byliśmy sportowym miastem, ale większość ludzi nie traktowała tego na poważnie. Teraz widzę, że mocno zmieniło się podejście. Widzę również minusy, np. jedzenie typu fast food, nie mówię tylko o Dębicy, lecz o całym kraju. Zawsze będąc w USA, chwaliłem się, że w Polsce mamy naprawdę smukłych i szczupłych ludzi. Jak jeździłem po plażach w Miami, czy Los Angeles, to mogłem sobie porównać i zdecydowanie wygrywaliśmy pod tym względem. Zawsze traktowałem to jako atut. Jednak teraz po tylu latach musiałem to zweryfikować. Także kebaby i fast foody dużo zmieniły w naszym kraju.
Dębica to dobre miejsce dla adeptów karate?
Bardzo dobre dla rozwoju pod kątem karate. Od dłuższego czasu funkcjonuje tutaj klub. Chyba z 1,5 roku temu był tutaj puchar Europy, na który przyjechało aż 600 zawodników. Są naprawdę świetne warunki, przede wszystkim świetni trenerzy. Myślę, że możliwości są jak najbardziej. Jedynie chęci coraz bardziej brakuje, bo poprzez federacje freakowe i nie tylko, które promują MMA, karate zeszło na niższy poziom zainteresowania. Przede wszystkim karate jest świetnym sportem bazowym, jeśli potem chce się przejść np. na mieszane sztuki walki. Uczy dużo więcej, niż samej walki. Od dziecka można nauczyć się twardych reguł, czy szacunku do starszych, którego aktualnie brakuje
Wraca Pan tu tylko z sentymentu?
Pamiętam, jak byłem małym chłopcem i biegałem przy Szkole Podstawowej nr 4. Potem przeprowadziłem się na Wolicę i biegałem wtedy po tamtejszych lasach. Mam tam już wydreptane swoje trasy, które odświeżam, przyjeżdżając do Dębicy. Lubię sprawdzać moją formę, bo niektóre górki zawsze były dla mnie wyznacznikiem. Często zabieram tam moich kolegów i wtedy, gdy łapią zadyszkę, mogę mówić, że przed nimi jeszcze trochę pracy. Przed tymi zawodami w Columbus wróciłem do Dębicy i pokonałem tę trasę w bardzo dobrym czasie, co było dla mnie znakiem, że przygotowania w Wysowej poszły bardzo dobrze.
Fot. Tomasz Puzon